Bilans kwartalny

Ciężko jest pisać systematycznie, a jeszcze ciężej nadrabiać później zaległości. Na pewno najwłaściwiej i najowocniej byłoby pisać świeżo po seansie, ale nie zawsze się da, nie zawsze się chce. W moim przypadku zaniedbania tworzą się niezwykle szybko, gdyż rzadko (z wyjątkiem letniego sezonu ogórkowego) zdarza mi się dzień bez filmu. Zwykle popełniam, chyba klasyczny, błąd, który polega na odkładaniu w czasie zapisania pierwszych wrażeń po seansie, gdyż wydaje mi się, że muszę je wcześniej sobie poukładać, uporządkować, „przetrawić”. Niestety bardzo szybko one ulatują, szczególnie gdy prędko pojawia się kolejny film.

Póki jeszcze nie jest całkiem za późno, zasygnalizuje przynajmniej krótko o kilku obejrzanych w tym roku filmach, których dotąd nie omówiłam. Zacznę od końca, czyli od ostatnio oglądanego.

Nareszcie udało mi się zobaczyć Glorię, film z 2013 r., chilijskiego reżysera Sebastiana Lelio. Jego najnowszy film, Fantastyczna kobieta, został tegorocznym laureatem Oscara dla najlepszego nieanglojęzycznego filmu. A Gloria to także opowieść o nie mniej fantastycznej kobiecie (w tej roli równie fantastyczna Paulina Garcia), tytułowej Glorii. Gloria jest dobiegającą sześćdziesiątki rozwódką, która nie zamierza się poddać upływowi czasu i zepchnąć na margines (co często spotyka kobiety w jej wieku, stają się „niewidzialne”). Chce korzystać z życia i śmiechem zwalcza jego gorzkie przejawy. Lelio w ładny, subtelny sposób opowiada o sile kobiecości, nie idealizuje bohaterki, pozwala jej na błędy. Gloria ciągle uczy się siebie i wyciąga wnioski. Dojrzewa do samostanowienia
o sobie.

Gloria skojarzyła mi się z innym „kobiecym” kinem, również z kręgu południowoamerykańskiego, rewelacyjnym Aquariusem (Kleber Mendonca Filho, 2016). Tutaj bohaterką była także atrakcyjna kobieta w średnim wieku, silna i niezależna Clara (wspaniała Sonia Braga). Z tym, że Aquarius miał jednak szerszy wydźwięk. Oprócz intymnej historii Clary, mierzył się ponadto z tematyką społeczną (osnową filmu była walka bohaterki z chciwym deweloperem o zachowanie ukochanego przez Clarę, pełnego wspomnień miejsca). Bardzo lubię filmy z których w pamięci pozostaje nie tyle sama fabuła, co jej bohaterowie, w tych przypadkach bohaterki.

 

Ucieczka z Sacramento

Okazja powrotu do zagadnienia mumblecore pojawiła się szybciej niż można było przypuszczać, a to za sprawą niedawnej premiery Lady Bird, filmu, którego korzeni należy szukać właśnie pośród tego nurtu, wyreżyserowanego przez Gretę Gerwig, artystkę silnie z nim związaną. Jednakże, i przy tej sposobności, nie spodziewam się wyczerpania tematyki, ale jest to dobra okoliczność do przyjrzenia się, na przykładzie ścieżki artystycznej Grety Gerwig, drodze, jaką przeszedł ten odłam kina niezależnego i jaką postać prezentuje obecnie.

Greta Gerwig znana jest przede wszystkim, jako aktorka, ale przed Lady Bird, swoim samodzielnym reżyserskim debiutem, była współodpowiedzialna za kilka scenariuszy z których powstały produkcje zaliczane właśnie do mumblecore. I, jako aktorka, zadebiutowała też w kinie tego typu, filmem Hannah wchodzi po schodach (2007), Joe Swanberga, jednego z naczelnych twórców mumblecore. Oprócz niej (zgodnie z mumblecorowym zwyczajem występów przed kamerą w filmach zaznajomionych kolegów po fachu), w Hannie pojawili się Mark Duplass i Andrew Bujalski (jak pamiętamy, odpowiedzialny za pierwszy mumblecore). Rok później Gerwig zagrała ponownie u Swanberga (podobnie jak i on sam), ale scenariusz i reżyseria Nocy i weekendów, były już jej współudziałem. Oprócz tandemu reżyserskiego w Nocach i weekendach zagrali także Lynn Shelton (przypominam, autorka Siostry Twojej siostry) i, tym razem, Jay z braci Duplass.

Prawie tak samo wyglądała współpraca aktorki z Noah Baumbahem. Zaczęła od roli w jego Greenbergu (2010) (obok m.in. Bena Stillera, Rhysa Ifansa, Jennifer Jason Leigh, Brie Larson i, kolejny raz, Marka Duplassa), po czym napisała z nim scenariusz oraz wystąpiła w tytułowej roli, przebojowej Frances Ha (2012). Następnie był jeszcze jeden scenariusz wespół z Baumbahem do Mistress America, i tam, także jej występ przed kamerą. Po czym przyszedł czas na niezależny start. Oczywiście nie jest to pełna filmografia Gerwig. Skupiłam się na jej współpracy z twórcami mumblecore. Ale trochę się rozpędziłam, musimy się cofnąć do, zdaniem wielu, przełomowego dla mumblecore momentu pojawienia się Frances Ha. Panuje pogląd, że to wspólne dzieło Baumbacha i Gerwig, dzięki uzyskanej popularności, odmieniło status omawianego rodzaju kina. Ta zmiana wiąże się ze zwiększeniem budżetu, zatrudnianiem zawodowych aktorów, a także rosnącą publicznością. Niektórzy krytycy posługują się określeniem post-mumblecore w stosunku do Frances i filmów powstałych po 2012 r. Są też tacy, którzy początki post-mumblecore lokują już wcześniej (choćby przypadek Siostry Twojej siostry, 2011). Idąc tym tropem, Lady Bird musielibyśmy prawdopodobnie zaszeregować, podciągnąć pod post post-mumblecore. Aliści, przecież ciągle wiele nowych produkcji spod znaku mumblecore nie jest promowanych przez znane nazwiska, ani nie wchodzą one do regularnej dystrybucji kinowej, pozostając w niszy festiwalowej. Tak więc taka klasyfikacja rodzi niepotrzebne, moim zdaniem, komplikacje. Może swego czasu kategoryzowanie miało sens, gdy panował ścisły podział na gatunki. Obecnie, kiedy kino jest mocno eklektyczne, nie widzę większego powodu.

Najwyższa pora przejść do meritum. Gala Oscarowa za nami, wiadomo więc już, że żadna z nominacji (a było ich w sumie pięć) dla Lady Bird nie zamieniła się na statuetkę.  Film Gerwig to opowieść o nastoletniej, zbuntowanej, bardzo samoświadomej dziewczynie z Sacrametno, która każe siebie nazywać tytułowym pseudonimem, by zaznaczyć swoją indywidualność i wyrazić sprzeciw wobec wyboru imienia przez rodziców. Oś fabularna dotyczy w dużej mierze jej relacji z surową, apodyktyczną matką, a czas akcji rozgrywa się na przestrzeni jednego roku, decydującego niejako o przyszłości bohaterki, bowiem to ostatnia klasa liceum i czas wielkich zmian. W ciągu tego roku wydarzy się w życiu Lady Bird bardzo dużo. Bohaterka marzy o dalszej nauce w Nowym Jorku i wyrwaniu się z rodzinnego Sacramento i to pragnienie determinuje jej działania. Na ekranie dominuje Lady Bird (w którą wcieliła się Saoirse Ronan, jak dla mnie alter ego Grety Gerwig), ale pojawia się też wiele postaci, trochę jakby mimochodem, od niechcenia, po czym zdajemy sobie sprawę z ich istoty. Podobnie jak z, na pozór, mało istotnych epizodów.

Lady Bird można by potraktować, jako jeden z wielu filmów spod znaku coming of age. Nie jest inaczej. Niemniej jednak, mimo, zdawałoby się mało oryginalnej tematyki buntu, wchodzenia w dorosłość, pierwszych doświadczeń i rozczarowań miłosnych, Lady Bird wyróżnia się niezwykłą lekkością, bezpretensjonalnością, wnikliwością, humorem i, chyba przede wszystkim, szczerością. Ta ostatnia może być wynikiem czerpania reżyserki z własnych doświadczeń. Z łatwością jestem w stanie sobie wyobrazić Gretę Gerwig, jako Lady Bird, a z kolei Lady Bird, jako nastoletnią Frances Ha.

Rząd vs media

19 lutego 2018

Zazwyczaj przed rozgrywką oscarową staram się zobaczyć wszystkie filmy nominowane w najważniejszej chyba kategorii filmu roku, oraz ogólnie większość nominowanych produkcji. Do rozdania nagród pozostały niecałe dwa tygodnie, a mnie pozostały do obejrzenia dwa (całe) filmy spośród wytypowanych do tytułu najlepszego filmu.

Wczorajszy wieczór spędziłam z jednym spomiędzy kandydatów do tego miana, najnowszą realizacją Stevena Spielberga, pod tytułem Czwarta władza (The Post). Jak co roku, tak i teraz, wśród nominowanych znalazły się filmy typowo oscarowe, „szyte” pod nagrody, jak i te, których nominacja i rozgłos są, podejrzewam, zaskoczeniem dla samych twórców. Czwarta władza to pierwszy przypadek. Wiadomo, Spielberg, głośne nazwiska w obsadzie (Tom Hanks, Meryl Streep), ważki temat (utrata zaufania do rządu, wolność mediów itp). To wszystko wskazywałoby na konwencjonalne, ale porządne kino. Czwarta władza taka właśnie jest, konwencjonalna, rzetelna i … nudna…

Głównym bohaterem nowego filmu Spielberga jest, de facto, redakcja gazety The Washington Post, a osnową fabularną są wydarzenia z historii Ameryki sprzed blisko 40. laty, kiedy to w prasie ukazały się materiały kompromitujące administracje państwową, ujawniające zakłamanie i manipulacje rządu trwające od kilku kadencji.

Jak wiecie lubię dygresje, przeróżne analogie, podobieństwa i niuanse filmowe. Dlatego moje wpisy, rzadko dotyczą jednego filmu. Sygnalizowałam o tym w poście powitalnym, ale może przy tej okazji powtórzę. Nie piszę zwyczajowych recenzji, bardziej opowiadam. Nie unikam osobistego tonu, wręcz przeciwnie. Traktuje ten blog, jak dziennik, który wypełnią filmy, tak jak wypełniają moje dni i życie.

Przejdę teraz do obiecanej dygresji 😉 Dla The Washington Post, Czwarta władza nie jest  debiutem w pierwszoplanowej roli walczącego o prawdę zespołu dziennikarskiego. W 1976 r. Alan J. Pakula nakręcił doskonałych Wszystkich ludzi prezydenta (All the President’s Man) z fantastycznym duetem Roberta Redforda i Dustina Hoffmana, jako dziennikarzy Boba Woodworda i Carla Bernsteina, zwanych żartobliwie (przez swojego szefa) „Woodstein”;-), jako przejaw ich znakomitej współpracy i zażyłości. Trudno uciec od porównania tych dwóch filmów, skojarzenie nasuwa się samo. Dotyczą podobnych czasów (lata 70. XX w), zbieżnych tematów, dzieją się w tych samych miejscach. Czwarta władza kończy się w momencie, w którym Wszyscy ludzie prezydenta się zaczynają (czyżby prequel?;-)). Może akcenty są rozłożone inaczej. Czwarta władza zdaje się być bardziej polityczna, ideologiczna. Dochodzą tutaj ponadto, nieobecne u Pakuli, wątki rywalizacji The Post z New Yorkerem i emancypacji kobiet. Ten ostatni uosabia Meryl Streep w roli dziedziczki gazety, traktowanej przez zmaskulinizowany zarząd dość protekcjonalnie i lekceważąco. Bohaterka Streep, Kay Graham, która przez długi czas pozostawiała decyzje mężczyznom, pełniąc raczej funkcję reprezentacyjną, na naszych oczach dorasta do samodzielnego decydowania, w dodatku zaczyna od postawienia na szali losu swojej firmy.

Najlepszym, jak dla mnie, elementem nowego filmu Spielberga jest Tom Hanks grający redaktora The Washington Post. Pozostałe komponenty, jakoś nie złożyły się
w pasjonującą całość. Za dużo podniosłych słów, za dużo Meryl Streep, za mało napięcia. Zabrakło mi też dziennikarskiego śledztwa. W starszych o 41. lat Wszystkich ludziach prezydenta zagrało wszystko. Wielka w tym zasługa nieocenionego scenarzysty Wiliama Goldmana i, o czym już wzmiankowałam, aktorów na czele z Hoffmanem i Redfordem. Jak dla mnie „Woodstein” ma zapewnione miejsce w historii kina (w mojej prywatnej,
z pewnością), czego nie powiedziałabym o Czwartej władzy. Zresztą nie trzeba się cofać
o 4. dekady, wystarczą 2 lata. Wtedy to mogliśmy oglądać Spotlight (Tom McCarthy, 2015) i podziwiać skromny film mówiący o starej szkole dziennikarstwa, zrealizowany też
w konwencjonalny i tradycyjny, ale jakże wspaniały sposób.

Wygląda na to, że tym razem Spielberg nie wyszedł ponad przeciętność i jego film rozmyje się w zalewie podobnych produkcji. Nominacja do Oscara dla tak średniego filmu, jawi się dla mnie, jako gest grzeczności albo gra polityczna.

Hannah i jej siostra. Wokół mumblecore

13. lutego 2018

Nawet nie myślałam robić tego wpisu, ale kronikarska skrupulatność, którą chciałabym w sobie wypracować, tego wymaga. Mianowicie po kilku latach (blisko 7.!) od pierwszego seansu, spontanicznie sięgnęłam ponownie po film Siostra Twojej siostry (Your Sister’s Sister, 2011). Nie zamierzałam o nim pisać, bo wydawało mi się, że nie trzeba go przedstawiać, ale mogę się mylić. W końcu minęło już trochę czasu od kiedy się pojawił
i może niektórzy o nim zapomnieli, albo w ogóle przegapili. Zresztą, chciałabym żeby na łamach Kronik znalazły się kiedyś, przynajmniej krótkie wzmianki o wszystkich „moich” filmach (a są wśród nich te znane, jak i mniej popularne, zatem nie będę się sugerować tym, czy istnieje potrzeba prezentować jakiś tytuł, czy też wszystkim jest znany), co na pewno nie  będzie łatwe przy ciągłym napływie kolejnych.

Zaskoczeniem dla mnie samej było to, że tak długo zwlekałam z powtórnym obejrzeniem Siostry Twojej Siostry (jak już wspominałam prawie każdy film oglądam co najmniej dwa razy). Sądziłam chyba, że bardzo dobrze pamiętam fabułę i nie przypuszczałam, że premiera była aż tak dawno. Jak również zawsze przed taką powtórkową projekcją, podświadomie powstrzymuje mnie obawa rozczarowania i utraty ulubionego filmu wskutek weryfikacji odbioru (co nieraz miało miejsce). Tym razem, mój podskórny niepokój był na szczęście nieuzasadniony…

Siostra Twojej siostry zalicza się do filmowego nurtu określanego mianem mumblecore. Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak wyjaśnić co to znaczy. Termin mumblecore nie jest tłumaczony na polski z uwagi na brak dobrze brzmiącego odpowiednika w naszym języku. Swoją nazwę wziął od czasownika mumble, oznaczającego mamrotać, bełkotać, mówić niewyraźnie. Nie brzmi to zachęcająco, prawda? I nic dziwnego, gdyż sformułowanie to zostało użyte dla żartu, ale przyjęło się i tak już pozostało. Miało to miejsce podczas festiwalu South by Southwest w 2005 r. Padło w stosunku do reżysera filmów niezależnych, Andrew Bujalskiego. Wtedy też zaczęto mówić o narodzinach, kształtowaniu się pewnego ruchu, skupionego wokół młodych reżyserów indie. Obok
Z wzajemnością (Mutual Appreciation) Bujalskiego, premierę na tej edycji festiwalu miały The Puffy Chair, braterskiego tandemu Jaya i Marka Duplassów oraz Całowanie w usta (Kissing of the Mouth) Joe Swanberga. Za pierwszy film nurtu przyjęło się podawać debiut Bujalskiego z 2002 roku, o wdzięcznym tytule Funny Ha Ha, któremu początkowo nie udało się uzyskać dystrybucji kinowej, dopiero po kilku latach, retrospektywnie.

Filmy z tego podgatunku kina niezależnego charakteryzują się niskim budżetem, naturalnością, kameralną atmosferą, rozbudowanymi, nadrzędnymi wobec fabuły dialogami, często improwizowanymi. Tematycznie oscylują wokół relacji międzyludzkich i ich złożonej natury, najczęściej związków miłosnych. Dotyczą zwykłych bohaterów (najczęściej w przedziale wiekowym od dwudziestu kilku do trzydziestu kilku lat) i ich codziennych perypetii, zmagań z codziennością. Przeważnie utrzymane są w komedio-dramatycznym tonie. Początkowo produkcje mumblecore obsadzane były naturszczykami, co dodatkowo potęgowało wrażenie autentyzmu. Z czasem zaczęli się w nich pojawiać bardziej znani aktorzy.

Nie mogłabym nie wspomnieć o prekursorach, duchowych ojcach mumblecore. Są nimi John Cassevetes i Eric Rohmer. Wskazuje się także na Richarda Linklatera, jako inspiratora ruchu i znając jego wczesne filmy nie sposób się z tym nie zgodzić. Jak zawsze w takich przypadkach, nic nie jest proste i jednoznaczne, a raczej bardzo umowne, by ułatwić nam wszystkim poruszanie się pośród tak różnorodnego i nieustannie ewoluującego pejzażu kina współczesnego.

Aliści mumblecore pozostał tylko etykietą, metką przypiętą niektórym twórcom, co więcej metką niechcianą. Reżyserzy skarżyli się na tę „szufladkę”, do której zostali wrzuceni nie z własnej woli. Przecież nie stworzyli żadnego ugrupowania, fali, nie wydali manifestu, zatem mumblecore nigdy nie stał się zorganizowanym ruchem.
I jeszcze ta nazwa, w najlepszym razie o pejoratywnym wydźwięku, której nie sposób się pozbyć, nie przysparzała powodów do radości. Jednakowoż ten subgatunek zdobył dużą popularność, zwłaszcza wśród publiczności festiwali, i mimo zauważalnego wyczerpywania się formuły, jego wpływ na współczesne kino niezależne jest nie do przecenienia.

Na pewno będzie jeszcze okazja by powrócić do tego zagadnienia i szerzej je omówić. Niewątpliwie nie poruszyłam wszystkich jego aspektów (choćby przemian, jakim podlega i jak się przedstawia sytuacja obecnie). Nie chciałam też wyliczać nazwisk, tytułów, bo jest tego na prawdę dużo, nie mówiąc już o przeróżnych kontekstach i odniesieniach związanych z mumblecore, które są istotne dla zbudowania historii zjawiska, jakim jest mumblecore.

Przejdę jeszcze na krótko do punktu wyjścia. Siostra Twojej siostry to czwarty (a dla mnie drugi) film reżyserki Lynn Shelton. Pierwszym z jej filmografii, który udało mi się zobaczyć był Humpday z 2009 r. Jak można się domyślić, nie miał on regularnej dystrybucji kinowej (co jest dosyć typowe dla produkcji spod znaku mumblecore, zwłaszcza w pierwszych latach od zaistnienia jego fenomenu), natomiast był pokazywany podczas festiwalu Off Camera. Jeśli się nie mylę, był to mój pierwszy mumblecore w ogóle. Od razu spodobała mi się ta konwencja, no i humor. W Humpday, podobnie, jak w Siostrze wystąpił Mark Duplass, sam reżyserujący (razem z bratem) mumblecorowe filmy (występy przed kamerą w projektach własnych i swoich znajomych, to też powszechna praktyka). Obok Duplassa i Rosemarie DeWitt, aktorki kojarzonej z nurtem, w Siostrze swojej siostry zagrała Emily Blunt. Jej nazwisko
z pewnością przysłużyło się promocji filmu i pomogło „wyjść” z obiegu jedynie festiwalowego.

Siostra Twojej siostry, to intymna opowieść rozgrywającą się w przeciągu kilku, może kilkunastu dni, ograniczona w zasadzie do jednego miejsca i trójki bohaterów. Są nimi Hannah (Rosemarie DeWitt) i jej młodsza siostra Iris (Emily Blunt) oraz jej wieloletni przyjaciel, brat ex-chłopaka, Jack (Mark Duplass). Pobyt ich wszystkich w letnim domku ojca sióstr, przyniesienie im wiele komplikacji i zmian, momentów gorzkich i zabawnych. Być może historia jest odrobinę naiwna, a sylwetki bohaterów nie są szczególnie pogłębione, jednakowoż na tak skromny film dawka humoru i emocji jest wystarczająca.

Siostra Twojej siostry, nawet jeśli nie znalazłaby się na liście 100 najważniejszych filmów w moim życiu, czy w innym podobnym zestawieniu, bez wątpienia daje powody, by do niej wracać.

Klęska urodzaju

Od kilku lat nieprzerwanie trwa klęska urodzaju…Mam na myśli niemożliwą w zasadzie do ogarnięcia, do nadążenia ilość powstających filmów i ich dostępność. Nie twierdzę, że jest to zjawisko negatywne, aczkolwiek po początkowej euforii, zaczęłam dostrzegać jego wyraźne minusy. Cieszę się, że dane mi było doświadczyć czasów, kiedy osiągalne były dwa kanały telewizji, wyczekiwało się na zapowiadany film (średnio jeden dobry tygodniowo), który stawał się wydarzeniem, rarytasem, który można było smakować, delektować się nim. Po nagraniu na nośnik VHS oglądało się go w kółko, wkrótce znając na pamięć, można było cytować dialogi. Oczywiście miało to swoje złe strony. Do nich zaliczam opóźnioną „edukację filmową”wskutek utrudnionego dostępu do filmów. Wówczas więcej o nich czytałam niż oglądałam. Współcześnie wszystko się zmieniło. Często zdarza się sytuacja, że wybieranie czegoś do obejrzenia na wieczór, zajmuje tak dużo czasu, że nie starcza go na sam seans;-)

Marzy mi się by, tak przypuśćmy przez rok, nie pojawiały się wcale nowe filmy… Nie żartuje. Czyż nie byłoby wspaniale móc wreszcie nadrobić zaległości, skreślić coś z listy filmów do obejrzenia, zamiast w nieskończoność do niej dopisywać, obejrzeć na nowo dawno nie widziane filmy, zrobić powtórkę z klasyki…Rozmarzyłam się. Ale wróćmy do twardej rzeczywistości;-). Zresztą rok i tak by nie wystarczył…

Jeszcze nie nastał dla mnie ten czas bym mogła pisać regularnie, na bieżąco, ale pracuje nad tym. Tymczasem ponownie w obrębie jednego postu przedstawiam podsumowanie ponoworocznych premier.

Zacznę od największego rozczarowania. Jest nim La la land. To nie tak, że wrzawa wokół tego filmu, sprawiła, że moje oczekiwania były wygórowane. Wprost przeciwnie. Zawsze do rozreklamowanej produkcji podchodzę z nieufnością i rezerwą. Wolę się miło zaskoczyć. Jednakże, mimo ostrożności i niepokładaniu w La la Land zbyt wielkich nadziei, i tak spotkał mnie zawód. Moim największym zarzutem pod adresem nowego dzieła Damiana Chazelle’a jest to, że się zwyczajnie wynudziłam. Zatem, jak dla mnie nie spełnił nawet podstawowej, przypisanej niejako musicalowi, funkcji rozrywkowej. Nie przekonała mnie też sama historia. Nie ma nic odkrywczego w charakteryzowaniu przemysłu filmowego, jako miejsca bezwzględnego i bezlitosnego, wymagającego determinacji i poświęceń. Między bohaterami nie widać wielkiego uczucia, co zdaje się potwierdzać ich szybka rezygnacja ze związku. Dodam, że widziałam Emmę Stone i Ryana Goslinga w lepszych rolach. Na plus zdecydowanie inscenizacja, kolorystyka i jak najbardziej wirtuozerska reżyseria młodego twórcy (31 lat!). Ładne zakończenie. Ale to zdecydowanie za mało.

Moonlight w reżyserii słabo, jak dotąd, znanego Barry Jenkinsa, znacznie bardziej angażująca opowieść niż La la Land, wcale nie gorzej sfilmowana (świetne zdjęcia), dotyczy trudnego dzieciństwa, dorastania i wejścia w dorosłość czarnoskórego chłopca w niebezpiecznej dzielnicy Miami. Film podzielony jest na trzy części stanowiące różne etapy w życiu bohatera. Jego egzystencję obok uzależnionej od narkotyków matki dodatkowo komplikuje inność jaką u siebie rozpoznaje. Odmienność tę zauważa też otoczenie, co sprawia, że jest wyszydzany, prześladowany. Moonlight jest ważnym głosem mówiącym o podwójnym wykluczeniu, bolesnej inicjacji i niemożności wyrwania się z zaklętego kręgu środowiska, które determinuje miejsce w hierarchii społecznej.

Elle autorstwa holenderskiego twórcy Paula Verhoevena, odpowiedzialnego za m.in.  RoboCopa, Pamięć absolutną czy Nagi instynkt, to przede wszystkim kolejna popisowa i odważna rola Isabelle Huppert. Aktorka kreuje postać władczej i wyzwolonej Michele Leblanc, szefującej firmie projektującej gry video (o brutalnej i perwersyjnej treści). Film zaczyna się od sceny włamania do domu bohaterki. Zamaskowany sprawca dokonuje gwałtu na kobiecie. Zatem punkt wyjścia nie jest szczególnie oryginalny. Natomiast od momentu ucieczki napastnika, fabuła rozwija się w zupełnie nieoczywistym kierunku (w jakim, nie zdradzę). Reżyser eksploruje (nie po raz pierwszy) wątek ukrytych instynktów rządzących naszym życiem, przed którymi się wzbraniamy, ponieważ wywołują wstyd (ale również często im ulegamy) oraz związanych z tymiż instynktami kamuflażami, których używamy, kiedy staramy się je ukryć. Oczywiście niezmiernie ważnym motywem jest kobiece pożądanie postawione na równi z męskim, mające takie same prawa. Poza bohaterką Huppert, która absolutnie dominuje na ekranie, w Elle pojawia się też spora galeria ciekawych postaci z kręgu Michele (matka, były mąż, przyjaciółka, syn z narzeczoną, sąsiedzi, kochanek), z których każdą można by poddać szczegółowej psychoanalizie. Elle dosyć szybko znikła z ekranów, być może z uwagi na kontrowersyjną treść. W kraju, w którym możemy znaleźć ofertę warsztatów „Jak być posłuszną żoną”, wcale mnie to nie dziwi.

Zjednoczone stany miłości polskiego Xaviera Dolana, Tomasza Wasilewskiego, przed rokiem odniosły duży sukces, otrzymując Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie za scenariusz. Film młodego reżysera, to przeplatające się historie czterech kobiet w różnym wieku, na progu ustrojowej transformacji (akcja rozgrywa się w 1990 r.) Każda z aktorek stworzyła tutaj świetną kreację (od najmłodszej Marty Nieradkiewicz, poprzez niewiele starszą Julię Kijowską, trochę starszą Magdalenę Cielecką i najstarszą z tego grona Dorotę Kolak) bazującą na oszczędnej grze. Ich występ jest największym atutem filmu. Same historie, różnie. Wszystkie dotyczą samotności i tęsknoty za uczuciem. Bohaterki o czymś marzą, na coś czekają, trwają w swoim życiu, ale pragną innego, łudzą się, że ich nadzieje się spełnią. Wasilewski daje nam pesymistyczną, ponurą wizję postkomunistycznych realiów, w których mimo zmiany ustroju przynoszącego wolność, bohaterki pozostają uwięzione w swoich ograniczeniach. Ciągle szara, choć już popeerelowska rzeczywistość w Zjednoczonych stanach miłości, zgrzebne artefakty, stanowią jednak atrakcyjny kostium, zwłaszcza dla Zachodniej publiczności (co prawdopodobnie pomogło w zdobyciu nagrody w Berlinie). Podejrzewam, że gdyby akcja rozgrywała się współcześnie (a opowieść jest na tyle uniwersalna, że mogłaby), wówczas niedoskonałość, nawet banalność i płaskość filmowych historii, byłyby nadto dostrzegalne. Tymczasem, sprawnie ukrytym pod przaśnym przebraniem (dziś  budzącym nostalgię) i okraszonym doskonałym aktorstwem, udaje im się obronić.

Kolejna propozycja, To tylko koniec świata, złotego dziecka kina Xaviera Dolana (tego prawdziwego). Dolan po raz drugi po Tomie sięgnął po tekst sceniczny i z sukcesem (m.in. Grand Prix w Cannes) przeniósł go z desek teatru na srebrny ekran. W To tylko koniec świata młody reżyser powraca do swojego stałego motywu; stosunków rodzinnych, ze szczególnym naciskiem na relacje matka/syn. Siłą sprawczą do przeprowadzenia rodzinnej wiwisekcji, staje się tutaj powrót „marnotrawnego”syna (Gaspard Ulliel), który  przed laty opuścił swoich najbliższych, by skupić się na karierze pisarza. Przez cały ten czas nie odwiedził ich ani nie zaprosił do siebie, sprowadzając cały kontakt do wysyłanych sporadycznie pocztówek. Teraz przyjeżdża z pewną tajemnicą, którą chce wyjawić domownikom, ale okazuje się, że to nie takie proste. Jego nagłe przybycie wywołuje lawinę tłumionych uczuć, pretensji, oczekiwań, żalu, pytań, które nareszcie mają możliwość się zmaterializować. Najbardziej wrogą postawę (powodowaną zazdrością) wobec gościa przyjmuje jego starszy, gburowaty brat (Vincent Cassel). Młodsza siostra (Lea Seydoux), która marzy o wyrwaniu się z prowincji, jest zapatrzona w brata, któremu już się to udało. Matka (Nathalie Baye), choć zapewne zraniona wieloletnim milczeniem syna, wspaniałomyślnie wyrozumiała. Jest jeszcze bratowa (Marion Cotillard), żona gbura, którą pisarz dopiero ma okazję poznać. Od lat należy do rodziny, ale dla powracającego jest kimś nowym, niezapisaną kartką, nie ma wobec niego żadnych roszczeń, i to ona potrafi go słuchać. Mimo imponującej obsady, niekwestionowanego talentu niespełna trzydziestoletniego reżysera, zabrakło mi w tym filmie szczerości. Jak dla mnie, zachowania bohaterów były mało autentyczne, wyczuwałam w nich jakąś pozę, co nie pozwoliło mi zaangażować się i przeżywać większych emocji. Przez cały seans pozostałam raczej obojętnym obserwatorem.

Rozmaitości

No dobrze…Chyba najwyższa pora zająć się zaniedbanymi filmami (rozumiem przez to nowe filmy obejrzane w tym roku, których tytuły tutaj jeszcze nie padły). Ich liczba jest już niemała, a brakuje czasu by omawiać każdy z osobna (szczególnie, że nie mogę się doczekać zobaczenia kolejnych kinowych nowości, których od ponad tygodnia sobie odmawiam). Zatem poświęcę im tylko krótką wzmiankę w obrębie jednego postu, po czym nareszcie będę mogła pisać na bieżąco, świeżo po seansie, zgodnie z kronikarską naturą.

Zacznę od tych filmów, które miały premierę jeszcze z końcem ubiegłego roku, ale z różnych względów zobaczyłam je trochę później. W pierwszej kolejności Zwierzęta nocy (Nocturnal Animals, 2016) Toma Forda (jeśli ktoś zna to nazwisko, ale kojarzy je ze światem mody, dobrze kojarzy-to ta sama osoba). Ford kazał czekać na swój drugi film prawie 7 lat. Debiutując Samotnym mężczyzną ( A Single Man, 2009) podniósł sobie, i nie tylko, poprzeczkę wysoko. Zwierzęta nocy co prawda tej poprzeczki nie przeskoczyły, jednak otarły się o nią i ciągle jest to hipnotyzujące, mroczne kino na wysokim poziomie, utrzymane w różnorodnej tonacji gatunkowej, uwierające, wytrącające nas z bezpiecznej roli widza-podglądacza. Odznacza się też pierwszorzędnym aktorstwem (Amy Adams, Jake Gyllenhall, pyszny epizod Laury Linney), znakomitymi zdjęciami i sugestywną muzyką naszego rodaka, Abla Korzeniowskiego (skomponował też ścieżkę do pierwszego filmu Forda). Bezsprzecznie estetyczna uczta.

Nowy początek (Arrival, 2016) Kanadyjczyka Denisa Villeneuve’a, określa się jako thriller science-fiction. Z ulgą przekonałam się, że jest to przykład kina oszczędnego pod względem formy (co nie przeszkadza mu w osiągnięciu wizualnego kunsztu), nie naszpikowanego efektami specjalnymi, a te nieliczne, wykorzystane zostały dla budowania fabuły, nadrzędnej wobec komputerowych dodatków. Fabuła (w największym skrócie) dotyczy roli języka jako najważniejszego narzędzia komunikacji, pojawia się też wątek względności czasu. Główną bohaterką jest profesor lingwistyki, grana przez Amy Adams (chyba miała pracowity rok), która zostaje wynajęta przez siły rządowe, po tym gdy nad Ziemią „zawisło” potencjalne niebezpieczeństwo w postaci tajemniczych pojazdów kosmicznych. Jej zadaniem jest znalezienie sposobu na porozumienie się z przybyszami i poznanie ich zamiarów, zanim nadgorliwcy chwycą za broń. Przesłanie filmu może nie jest szczególnie wyszukane i raczej proste do odczytania (co wcale nie musi być wadą), ale pozostaje nadzwyczaj aktualne.

Reżyser Denis Villeneuve znany jest mi od czasu mocnego Pogorzeliska (Incendies, 2010), po którym czym prędzej nadrobiłam jego świetną Politechnikę (Polytechnique, 2009). Pogorzelisko przyniosło temu twórcy rozgłos i Hollywood szybko się o niego upomniało. Labirynt (Prisoners, 2013), mimo że zrealizowany na gruncie amerykańskim, nie odebrał reżyserowi własnego języka, jakim przemawia za pomocą kina. Labirynt to ponury i brutalny thriller, na prawdę trzymający w napięciu, z gęstniejącą z minuty na minutę atmosferą niepokoju, drążący moralne zagadnienie sprawiedliwości, winy, zemsty i granic człowieczeństwa. Jak na swój pierwszy hollywoodzki film, Villeneuve trafnie rozpoznaje i poddaje krytyce paradoksy amerykańskiej tradycji (religia i kult broni). Mniej udany był Wróg (Enemy, 2013), na powrót rozgrywający się w Kanadzie, ale z amerykańską gwiazdą Jake’iem Gyllenhaalem (obecnym także w obsadzie Labiryntu). Następne było Sicario, 2015, stanowiące przygnębiający portret działalności karteli narkotykowych w Meksyku i walczącego z nimi FBI. Po Sicario mamy już Drugi początek, który (z czego właśnie zdałam sobie sprawę) jest chyba najjaśniejszym filmem tego twórcy.

Wyszła mi trochę dłuższa dygresja. Teraz trochę przyspieszę. Kolejny tytuł, pierwszy przedstawiciel rodzimego kina na łamach mojego bloga, to Jestem mordercą, 2016, Macieja Pieprzycy. Oparty jest na prawdziwych wydarzeniach z końca lat 70. XX w., kiedy to na Śląsku grasował, następnie został schwytany i skazany na karę śmierci, seryjny morderca zwany „wampirem z Zagłębia”. Czy ujęto i zgładzono prawdziwego „wampira” nie dowiemy się prawdopodobnie nigdy. Zagadka ta stanowi też w dużej mierze kanwę filmu. Jak dla mnie siłą filmu jest przede wszystkim wierne oddanie realiów PRL-u i mechanizmów społecznych nim rządzących. Za słabszą stronę uważam natomiast historię prowadzącego śledztwo, w sprawie zabójstw, inspektora. Mówiąc oględnie, bardziej podobał mi się (skoro jesteśmy przy peerelowskich seryjnych mordercach) Czerwony pająk, 2015, Marcina Koszałki.

To tym razem naprawdę będę się streszczać, bo mówiąc kolokwialnie, nie wyrabiam…Zatem, Światło między oceanami (The Light Between Oceans, 2016), utrzymany w tonacji klasycznego melodramatu, nowy film Dereka Cianfrance’a. Jak przystało na ten gatunek, Światło…mocno angażuje emocje, szczególnie, że mamy tutaj do czynienia z iście antycznym konfliktem, dla którego nie ma dobrego wyjścia. Jednakże mimo komponentów rodem z tragedii greckiej, epickiego rozmachu i cudownych plenerów australijskiego wybrzeża, film nie wykracza poza ramy konwencjonalnego melodramatu i niepozbawiony jest uproszczeń. Reżyser, który zachwycił mnie przed kilku laty kameralnym, współczesnym dramatem Blue Valentine (2010), zdaje się lepiej sobie radzić ze skromniejszą formą, bez posługiwania się historycznym kostiumem i wielkim budżetem.

Przełęcz ocalonych (Hacksaw Ridge, 2016) w reżyserii Mela Gibsona (może przemilczę mój osobisty stosunek do tego pana, zwłaszcza, że pozostaje to bez wpływu na ocenę jego filmu), stanowi krwawe kino wojenne, dla niektórych szokujące realizmem. Co istotne, jest to opowieść biograficzna. Dotyczy losów Desmonda Dossa, młodego Amerykanina, który brał udział w bitwie o Okinawę ( wiosna 1945 r.), gdzie w heroiczny sposób ocalił wielu swoich współtowarzyszy. Zapewne w trakcie wojny bohaterskich wyczynów nie brakowało, więc czym wyróżnił się szeregowy Doss, by zasłużyć sobie na pamięć potomnych, biografię, a teraz film? Otóż był dość niekonwencjonalnym żołnierzem; religijne przekonania zabraniały mu posługiwania się bronią, ale poczucie patriotycznego obowiązku, nie pozwoliło wymówić się od służby. Oczywiście stosunek Dossa do broni, spotkał się z niechęcią i ostracyzmem, zarówno ze strony przełożonych, jak i kolegów, wobec żołnierza pacyfisty. Uważano go za dziwaka i tchórza, który swoją postawą może narazić życie innych. Na polu walki Doss udowodnił coś zupełnie przeciwnego. Poza wojskowymi koszarami i wojennymi potyczkami, treść Przełęczy przybliża też tło rodzinne bohatera, które ma nam wyjaśnić genezę jego światopoglądu. Nie mogło zabraknąć także wątku miłosnego. Nowy film Gibsona, który po drugiej stronie kamery stanął po raz trzeci (po Pasji i Apocalipto), spełnia oczekiwania, jako kino wojenne i pochwała ludzkiej niezłomności i heroizmu. Andrew Garfield świetnie wypada w roli szlachetnie naiwnego Dossa o nieśmiałym i szczerym uśmiechu. Natomiast zdecydowanie słabszym punktem filmu jest pompatyczność niektórych scen (pytanie do Boga) i nieugiętość bohatera w związku z podejściem do broni. Nieugiętość ta motywowana jest religijnymi względami, które nie objawiają się w żaden inny sposób, jakby wiara Dossa polegała jedynie na niedotykaniu broni, stąd mój sceptycyzm. Niemniej jednak nie odmówię Gibsonowi wielkiego osiągnięcia realizacyjnego.

Krócej się nie dało:-)

Póki co, na tym poprzestanę jeśli chodzi o premiery z końca ubiegłego roku. Następny post dotyczyć będzie, w pierwszej kolejności, świeższego repertuaru.

Metropolis

Tak na prawdę nie wiem od czego zacząć, by w miarę syntetyczny sposób przybliżyć, jak obiecałam, fenomen Metropolis, filmu sprzed 90. lat, z epoki kina niemego. Ale spróbuje.

Zacznę od tego, że Metropolis arcydziełem nie jest… Nie jest nawet najlepszym filmem w dorobku Fritza Langa, ale zapisał się w kanonie kina światowego i nie można go nie znać. Czym zatem sobie zasłużył na trwałe miejsce w historii kina? Otóż był to najbardziej widowiskowy film w swoim czasie i przełomowy dla rozwoju kina science-fiction. Do dzisiaj w jakimś stopniu powiela się wzorzec miasta przyszłości zaprojektowany do filmu Langa. Futurystyczne Metropolis nieustannie zadziwia intensywnością wizji, rozmachem scenografii i techniczną pomysłowością. Nosi w sobie jeszcze cechy zanikającej w tym czasie poetyki ekspresjonizmu (scenografia, oświetlenie). Niestety najsłabszą jego stroną jest natomiast…fabuła. Wielce naiwna historia, momentami drażniąca dłużyznami, groteskowym, niezamierzenie śmiesznym aktorstwem i budzącym wątpliwości przesłaniem, nie może uchodzić za artystycznie spełnioną. Reżyser zresztą później przyznał, że dał się ponieść perspektywie kreowania niezwykłej wizji i możliwościom stworzenia monumentalnego widowiska, mniejszą wagę przywiązując do jego treści.

Rzecz dotyczy miasta przyszłości (inspiracja Nowym Jorkiem), tytułowego Metropolis, gdzie na powierzchni, wśród luksusu, dostatku i hedonistycznych uciech żyje klasa panów, a pod ziemią niewolniczo pracujący, ulegli robotnicy. Punkt wyjścia stanowi uczucie, jakie zaczyna żywić syn magnata sterującego miastem i poddanymi mu robotnikami, do dziewczyny z ludu, z „dołu”, Marii. Nie zwykłam zdradzać przebiegu akcji i przy tym pozostanę, jedynie zasygnalizuje że pojawia się tam motyw sztucznego człowieka. Istnieje też powód dla jakiego Metropolis okryło się złą sławą. Mianowicie ten realizacyjny gigant przypadł do gustu krzewicielom Trzeciej Rzeszy Niemieckiej. Upatrywali w nim wyraziciela ideologii nazistowskiej i hołubili jako wielkie osiągnięcie rodzimej kinematografii (konkurującej z Hollywood). W dużej mierze za istotę treści odpowiadała autorka scenariusza Thea von Harbou, prywatnie żona Langa. Zresztą po dojściu nazistów do władzy, Lang wyemigrował a Harbou została na usługach reżimu (to wiele tłumaczy).

Może nie najlepiej zareklamowałam ten film, wskazując na jego słabe punkty. Na koniec wrócę więc do zalet, żeby pozostały pozytywne odczucia. Niewątpliwie potęga wizualna Metropolis robi niezatarte wrażenie, ratując mielizny scenariusza (przerost formy nad treścią to tutaj atut). Ta futurystyczna antyutopia zawiera ikoniczne już kadry (na pewno je rozpoznacie w trakcie seansu), imponuje scenami masowymi (ogromna liczba statystów) i choreografią tłumów (wywiedzioną z teatru Maxa Reinhardta; zainteresowanych odsyłam do źródeł).

Gwoli ścisłości wyjaśnię dlaczego w ogóle piszę o Metropolis. Napomknęłam uprzednio, że wybieram się na nie do kina (mimo że jestem posiadaczką tego filmu na dvd). „Moje” kino z okazji 90. rocznicy premiery dzieła Langa zrobiło niespodziankę i wyświetliło je w zrekonstruowanej i pełniejszej o 25 minut (niż dotychczas dostępna) odnalezionego materiału wersji z oryginalnie napisaną do filmu ścieżką dźwiękową (nie mogłam przegapić takiego wydarzenia). Pomyślałam przy okazji, że to dobry moment na wprowadzenie małej dawki historii kina do mojego bloga.

Co w kinie piszczy?

Ostatni dzień stycznia. Myślę o mijającym miesiącu i filmach, jakie przyniósł, szczególnie o tych, których jeszcze nie widziałam, a czekają już w kinach, i również o tych, które pojawią się w lutym i przeprowadzą mnie przez ten ostatni zimowy miesiąc do wiosny. Z bieżącego repertuaru chciałabym zobaczyć zwłaszcza Elle (choćby dla samej Isabelle Hupert, nagrodzonej już za tę rolę Złotym Globem dla najlepszej aktorki w filmie dramatycznym) Paula Verhoevena (tak, tego od Nagiego instynktu) i La La Land (zgarnął większość Globów) Damiena Chazelle, który przed dwoma laty odniósł duży sukces debiutując pełnometrażowym Whiplash. Wspominam o tych nagrodach bardziej dla zasady, bynajmniej nie są one dla mnie żadnym kryterium, miernikiem filmów. Nawet rzekłabym, że wręcz przeciwnie.W tym sensie, że wolę sama odkrywać filmy, więc jeśli o którymś wszyscy wiedzą i mówią, jest grany nawet w multipleksach, działa to na mnie zniechęcająco. Szczególnie nie lubię oscarowego rozgłosu i na rozdaniu tych nagród wcale nie kibicuje moim faworytom, o ile zostały nominowane. Tak przykładowo było z Grand Budapest Hotel. Cieszę się, że nie wygrał w głównych kategoriach. To nie jest film oscarowy, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Niekiedy wygrywają i te nie szyte pod Oscary, jak to miało miejsce rok temu (Spotlight). Nie zmienia to faktu, że oglądam też nagradzane filmy (i zwykle też mi się podobają).

Widziałam niedawno zwiastun Kłamstwa (sama z siebie nie oglądam trailerów, tylko te puszczane przed seansami w kinie) i jestem ciekawa tego filmu. W rolach głównych lubiani przeze mnie Rachel Weisz, Timothy Spall (którego z trudem poznałam, a wygląda na to, że gra wyjątkowo antypatyczną personę) plus Tom Wilkinson. Po obejrzeniu zapowiedzi Kłamstwa (Denial), sprawdziłam czego dotyczy. Przyznaję, że nie słyszałam o tej sprawie, o tzw. negacjonistach kwestionujących Holocaust, ani nie znałam nazwisk żyjących postaci z filmowej rozgrywki (Deborah Lipstadt i David Irving). Za reżyserię Kłamstwa odpowiada Mick Jackson, starszy pan, który zrobił trochę filmów, ale znany jest mi tylko jeden, za to świetny, zrealizowany dla TV Temple Grandin (2010). Natomiast autorem adaptowanego scenariusza jest David Hare, odpowiedzialny m.in. za scenariusz Godzin (The Hours, 2002)

Poza tym na ekranach kin z interesujących mnie tytułów goszczą także Powidoki, ostatni film Andrzeja Wajdy. A skoro jesteśmy przy Polsce, to jeszcze Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej w reżyserii Marii Sadowskiej. Nie jest to może dla mnie priorytet, ale jak starczy czasu, chętnie obejrzę w kinie, jeśli nie, poczekam na domową projekcję. Nie mogę nie wspomnieć o Tonim Erdmanie i Manchester by the Sea. Oba już co prawda widziałam jakiś czas temu na festiwalach, ale od tamtej pory czekam by móc zobaczyć je jeszcze raz (nie spodziewałam się, że zdobędą tak duży rozgłos, ale trudno). Prawie zawsze oglądam każdy film co najmniej dwukrotnie. Zwykle drugi i kolejny raz już nie w kinie, chyba że, jak w powyższych przypadkach, najpierw na festiwalu, a gdy wchodzi do regularnej dystrybucji, chętnie wybieram się by zobaczyć go po raz drugi. Uważam, że każdy film należałoby oglądać więcej niż raz. Przyznaje, że ja tę zasadę stosuje jednak tylko do filmów, które uważam za co najmniej dobre. Tych przez które cierpiałam nie jestem w stanie ścierpieć drugi raz. Zdarzyło się co prawda tak, że ja jakiś film definitywnie odrzuciłam, a ktoś, z kogo zdaniem się liczę, miał zupełnie odmienną opinię, wówczas wątpiąc w swój zmysł krytyczny, decydowałam się na ponowny seans. Były przypadki, że zmieniałam stanowisko (ale raczej tylko w razie gdy miałam wątpliwości co do filmu, nie kiedy film od pierwszego razu mi się zupełnie nie podobał, wtedy już tak zostawało-przynajmniej nie przypominam sobie, żeby było inaczej). Trochę przykre jest dla mnie doświadczenie ponownego oglądania filmu, który bardzo mi się podobał i stwierdzenie, że już tak nie jest. Jak to się dzieje? Zależy zapewne od kilku czynników. Chyba najczęstszą przyczyną jest …czas. Niektóre filmy po prostu nie przechodzą jego próby. I nie mam na myśli tych sprzed np. pół wieku (one akurat mają prawo się zestarzeć, ale na szczęście jest tyle cudownych starych filmów, nie poddających się korozji czasu), tylko te liczące sobie 10-20 lat. Jak najbardziej może to chodzi o mnie, bo np. zmieniły się moje kryteria, oczekiwania itp. Pewnie też. Podejrzewam jednak, że same filmy też mają w tej dyskredytacji swój udział. Tak stało się ostatnio (co stwierdziłam z żalem) z Kronikami portowymi ( The Shipping News 2001). Obejrzane po latach podobały mi się o wiele, wiele mniej. Gangi Nowego Jorku, które 14 (!) lat temu zrobiły na mnie wielkie wrażenie, widziałam je wówczas w niedługich odstępach czasu kilkakrotnie, a teraz ?…ledwo dobrnęłam do końca. Natomiast Schmidt (About Schmidt, 2002) niezmiennie wspaniały. Podobnie Piękne dziewczyny ( Beautiful Girls, 1996!), Thelma&Louise (1991!) lub nieco młodszy Fighter (2010). Co za ulga;-). W innym wypadku bałabym się wracać do filmów sprzed lat, a tak, co prawda „tracę” niektóre, ale co do innych zyskuje pewność, że będą ze mną zawsze.

Inne powody zmienności oceny filmu, w moim przypadku to warunki w jakich film jest oglądany oraz, że tak to nazwę, mój stan psych0-fizyczny. Niewątpliwie film oglądany w kinie ma zawsze większe szanse mi się spodobać. c.d.n.

Za chwilę wychodzę do kina, ale nie na żaden z filmów wymienionych na początku, bowiem będzie to Metropolis (1926). Film legenda. Jeśli komuś trzeba ją przybliżyć zrobię to niebawem.

Czarna skrzynka

Naturalnie nie wytrzymałam i mimo że jeszcze nie zdołałam zrealizować mojego zamiaru polegającego na nieoglądaniu nowych filmów póki nie napiszę na blogu (choćby krótkiej) wzmianki o każdym filmie obejrzanym w tym roku, złamałam się.W dodatku przybył mi nie jeden, ale kilka tytułów do omówienia. Teraz jest „ciężki” czas dla kinomanów;-). W repertuarze kin obficie pojawiają się tytuły z niedawnej rozgrywki o Złote Globy i te konkurujące w wyścigu po Oscary. Zacznę jednak od mniej oczywistego wyboru.

Wczoraj, tj. 26 stycznia 2017 roku, obejrzałam z przyjemnością włoski film Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie (Perfetti sconosciuti, 2016) w reżyserii nieznanego mi wcześniej Paolo Genovese. Film, który zaliczyłabym do uwielbianej przeze mnie kategorii „małych, wielkich filmów”, czyli tych skromnych, mniej znanych i reklamowanych, często odkrytych przypadkowo. Czekałam na ten seans od lata, kiedy to na festiwalu Nowe Horyzonty nie udało mi się go zobaczyć (mówiąc tamtejszym slangiem kliknąć, a dokładniej to był jedyny raz, kiedy mój prywatny „snajper”zawiódł-to taki wewnętrzny żart, tylko dla wtajemniczonych). Koleżanki, które miały więcej szczęścia, bardzo film zachwalały. Obawiałam się, że Dobrze się kłamie… nie trafi w naszym kraju do dystrybucji, długo nic nie było wiadomo o premierze, traciłam już nadzieję. Jednak niepotrzebnie. Na początku tego miesiąca film wszedł na polskie ekrany. Doczekałam się, a tymczasem niewiele brakowało a umknął by mi sprzed nosa. Grano go w „moim” kinie tylko przez 3 tygodnie i wczorajszy pokaz był ostatnim, więc rzutem na taśmę zdążyłam, wcześniej ciągle coś wypadało.

Dobrze się kłamie… porusza zagadnienia bliskie chyba każdemu z nas, takie jak  zaufanie, lojalność i szczerość w relacjach z najbliższymi, tak w związkach miłosnych, jak i w przyjaźni. Najczęściej w zabawny, ale momentami też bolesny sposób kreśli portret dzisiejszych związków międzyludzkich, które okazują się bardzo prowizoryczne. Reżyser stosuje wielokrotnie w kinie wykorzystywany motyw zebrania kilku bohaterów w jednym miejscu (co zwykle prowadzi do konfrontacji). W tym przypadku jest to wspólna kolacja kilkorga przyjaciół. Genovese, nie daje nam czekać, aż bohaterowie zaczną odsłaniać swe prawdziwe oblicza. By ten proces przyspieszyć używa katalizatora w postaci…telefonu komórkowego. Uczestnicy kolacji podejmują ryzykowną, jak się okazuje, grę polegającą na wyłożenie na stół swoich telefonów i dzielenie się ze współbiesiadnikami każdą wiadomością czy połączeniem telefonicznym, jakie pojawią się podczas wspólnego wieczoru. Telefon komórkowy zostaje tutaj określony mianem osobistej czarnej skrzynki, która rejestruje wiele szczegółów z życia, jakich nie chcielibyśmy ujawniać nawet żonie/mężowi czy najlepszym przyjaciołom.

Polski tytuł filmu Dobrze się kłamie…jest chwytliwy, nie tak nieudolny jak większość tłumaczeń, niemniej jednak oryginalny Perfetti sconosciuti, czyli jak rozumiem Idealni nieznajomi czy Idealnie nieznajomi, lepiej oddaje sedno sprawy poprzez zestawienie raczej nieprzystających, zaprzeczających sobie słów (coś w stylu uczciwy złodziej). Film obnaża tą przykrą prawdę, jak wiele często nie wiemy o drugiej osobie, jak nie potrafimy się zdobyć na szczerość, brak nam odwagi, a oszukując kogoś, tak na prawdę oszukujemy siebie.

Ponadto w trakcie burzliwego spotkania, zostaje zasygnalizowanych kilka innych, poza kruchością i fasadowością więzów międzyludzkich, bolączek współczesności (oddawanie rodziców do domu opieki, operacje plastyczne jako sposób na odnalezienie szczęścia). Włoski reżyser stawia trafną diagnozę społeczną, nikogo jednak nie osądza, a całości dodaje szczyptę magii. Nie będę więcej zdradzać. Wspomnę tylko jeszcze o polskim akcencie pojawiającym się w filmie. Mianowicie jedną z głównych ról z powodzeniem gra Kasia Smutniak. W rodzimym kraju prawie nieznana, natomiast radząca sobie całkiem nieźle we włoskich produkcjach.