Od kilku lat nieprzerwanie trwa klęska urodzaju…Mam na myśli niemożliwą w zasadzie do ogarnięcia, do nadążenia ilość powstających filmów i ich dostępność. Nie twierdzę, że jest to zjawisko negatywne, aczkolwiek po początkowej euforii, zaczęłam dostrzegać jego wyraźne minusy. Cieszę się, że dane mi było doświadczyć czasów, kiedy osiągalne były dwa kanały telewizji, wyczekiwało się na zapowiadany film (średnio jeden dobry tygodniowo), który stawał się wydarzeniem, rarytasem, który można było smakować, delektować się nim. Po nagraniu na nośnik VHS oglądało się go w kółko, wkrótce znając na pamięć, można było cytować dialogi. Oczywiście miało to swoje złe strony. Do nich zaliczam opóźnioną „edukację filmową”wskutek utrudnionego dostępu do filmów. Wówczas więcej o nich czytałam niż oglądałam. Współcześnie wszystko się zmieniło. Często zdarza się sytuacja, że wybieranie czegoś do obejrzenia na wieczór, zajmuje tak dużo czasu, że nie starcza go na sam seans;-)
Marzy mi się by, tak przypuśćmy przez rok, nie pojawiały się wcale nowe filmy… Nie żartuje. Czyż nie byłoby wspaniale móc wreszcie nadrobić zaległości, skreślić coś z listy filmów do obejrzenia, zamiast w nieskończoność do niej dopisywać, obejrzeć na nowo dawno nie widziane filmy, zrobić powtórkę z klasyki…Rozmarzyłam się. Ale wróćmy do twardej rzeczywistości;-). Zresztą rok i tak by nie wystarczył…
Jeszcze nie nastał dla mnie ten czas bym mogła pisać regularnie, na bieżąco, ale pracuje nad tym. Tymczasem ponownie w obrębie jednego postu przedstawiam podsumowanie ponoworocznych premier.
Zacznę od największego rozczarowania. Jest nim La la land. To nie tak, że wrzawa wokół tego filmu, sprawiła, że moje oczekiwania były wygórowane. Wprost przeciwnie. Zawsze do rozreklamowanej produkcji podchodzę z nieufnością i rezerwą. Wolę się miło zaskoczyć. Jednakże, mimo ostrożności i niepokładaniu w La la Land zbyt wielkich nadziei, i tak spotkał mnie zawód. Moim największym zarzutem pod adresem nowego dzieła Damiana Chazelle’a jest to, że się zwyczajnie wynudziłam. Zatem, jak dla mnie nie spełnił nawet podstawowej, przypisanej niejako musicalowi, funkcji rozrywkowej. Nie przekonała mnie też sama historia. Nie ma nic odkrywczego w charakteryzowaniu przemysłu filmowego, jako miejsca bezwzględnego i bezlitosnego, wymagającego determinacji i poświęceń. Między bohaterami nie widać wielkiego uczucia, co zdaje się potwierdzać ich szybka rezygnacja ze związku. Dodam, że widziałam Emmę Stone i Ryana Goslinga w lepszych rolach. Na plus zdecydowanie inscenizacja, kolorystyka i jak najbardziej wirtuozerska reżyseria młodego twórcy (31 lat!). Ładne zakończenie. Ale to zdecydowanie za mało.
Moonlight w reżyserii słabo, jak dotąd, znanego Barry Jenkinsa, znacznie bardziej angażująca opowieść niż La la Land, wcale nie gorzej sfilmowana (świetne zdjęcia), dotyczy trudnego dzieciństwa, dorastania i wejścia w dorosłość czarnoskórego chłopca w niebezpiecznej dzielnicy Miami. Film podzielony jest na trzy części stanowiące różne etapy w życiu bohatera. Jego egzystencję obok uzależnionej od narkotyków matki dodatkowo komplikuje inność jaką u siebie rozpoznaje. Odmienność tę zauważa też otoczenie, co sprawia, że jest wyszydzany, prześladowany. Moonlight jest ważnym głosem mówiącym o podwójnym wykluczeniu, bolesnej inicjacji i niemożności wyrwania się z zaklętego kręgu środowiska, które determinuje miejsce w hierarchii społecznej.
Elle autorstwa holenderskiego twórcy Paula Verhoevena, odpowiedzialnego za m.in. RoboCopa, Pamięć absolutną czy Nagi instynkt, to przede wszystkim kolejna popisowa i odważna rola Isabelle Huppert. Aktorka kreuje postać władczej i wyzwolonej Michele Leblanc, szefującej firmie projektującej gry video (o brutalnej i perwersyjnej treści). Film zaczyna się od sceny włamania do domu bohaterki. Zamaskowany sprawca dokonuje gwałtu na kobiecie. Zatem punkt wyjścia nie jest szczególnie oryginalny. Natomiast od momentu ucieczki napastnika, fabuła rozwija się w zupełnie nieoczywistym kierunku (w jakim, nie zdradzę). Reżyser eksploruje (nie po raz pierwszy) wątek ukrytych instynktów rządzących naszym życiem, przed którymi się wzbraniamy, ponieważ wywołują wstyd (ale również często im ulegamy) oraz związanych z tymiż instynktami kamuflażami, których używamy, kiedy staramy się je ukryć. Oczywiście niezmiernie ważnym motywem jest kobiece pożądanie postawione na równi z męskim, mające takie same prawa. Poza bohaterką Huppert, która absolutnie dominuje na ekranie, w Elle pojawia się też spora galeria ciekawych postaci z kręgu Michele (matka, były mąż, przyjaciółka, syn z narzeczoną, sąsiedzi, kochanek), z których każdą można by poddać szczegółowej psychoanalizie. Elle dosyć szybko znikła z ekranów, być może z uwagi na kontrowersyjną treść. W kraju, w którym możemy znaleźć ofertę warsztatów „Jak być posłuszną żoną”, wcale mnie to nie dziwi.
Zjednoczone stany miłości polskiego Xaviera Dolana, Tomasza Wasilewskiego, przed rokiem odniosły duży sukces, otrzymując Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie za scenariusz. Film młodego reżysera, to przeplatające się historie czterech kobiet w różnym wieku, na progu ustrojowej transformacji (akcja rozgrywa się w 1990 r.) Każda z aktorek stworzyła tutaj świetną kreację (od najmłodszej Marty Nieradkiewicz, poprzez niewiele starszą Julię Kijowską, trochę starszą Magdalenę Cielecką i najstarszą z tego grona Dorotę Kolak) bazującą na oszczędnej grze. Ich występ jest największym atutem filmu. Same historie, różnie. Wszystkie dotyczą samotności i tęsknoty za uczuciem. Bohaterki o czymś marzą, na coś czekają, trwają w swoim życiu, ale pragną innego, łudzą się, że ich nadzieje się spełnią. Wasilewski daje nam pesymistyczną, ponurą wizję postkomunistycznych realiów, w których mimo zmiany ustroju przynoszącego wolność, bohaterki pozostają uwięzione w swoich ograniczeniach. Ciągle szara, choć już popeerelowska rzeczywistość w Zjednoczonych stanach miłości, zgrzebne artefakty, stanowią jednak atrakcyjny kostium, zwłaszcza dla Zachodniej publiczności (co prawdopodobnie pomogło w zdobyciu nagrody w Berlinie). Podejrzewam, że gdyby akcja rozgrywała się współcześnie (a opowieść jest na tyle uniwersalna, że mogłaby), wówczas niedoskonałość, nawet banalność i płaskość filmowych historii, byłyby nadto dostrzegalne. Tymczasem, sprawnie ukrytym pod przaśnym przebraniem (dziś budzącym nostalgię) i okraszonym doskonałym aktorstwem, udaje im się obronić.
Kolejna propozycja, To tylko koniec świata, złotego dziecka kina Xaviera Dolana (tego prawdziwego). Dolan po raz drugi po Tomie sięgnął po tekst sceniczny i z sukcesem (m.in. Grand Prix w Cannes) przeniósł go z desek teatru na srebrny ekran. W To tylko koniec świata młody reżyser powraca do swojego stałego motywu; stosunków rodzinnych, ze szczególnym naciskiem na relacje matka/syn. Siłą sprawczą do przeprowadzenia rodzinnej wiwisekcji, staje się tutaj powrót „marnotrawnego”syna (Gaspard Ulliel), który przed laty opuścił swoich najbliższych, by skupić się na karierze pisarza. Przez cały ten czas nie odwiedził ich ani nie zaprosił do siebie, sprowadzając cały kontakt do wysyłanych sporadycznie pocztówek. Teraz przyjeżdża z pewną tajemnicą, którą chce wyjawić domownikom, ale okazuje się, że to nie takie proste. Jego nagłe przybycie wywołuje lawinę tłumionych uczuć, pretensji, oczekiwań, żalu, pytań, które nareszcie mają możliwość się zmaterializować. Najbardziej wrogą postawę (powodowaną zazdrością) wobec gościa przyjmuje jego starszy, gburowaty brat (Vincent Cassel). Młodsza siostra (Lea Seydoux), która marzy o wyrwaniu się z prowincji, jest zapatrzona w brata, któremu już się to udało. Matka (Nathalie Baye), choć zapewne zraniona wieloletnim milczeniem syna, wspaniałomyślnie wyrozumiała. Jest jeszcze bratowa (Marion Cotillard), żona gbura, którą pisarz dopiero ma okazję poznać. Od lat należy do rodziny, ale dla powracającego jest kimś nowym, niezapisaną kartką, nie ma wobec niego żadnych roszczeń, i to ona potrafi go słuchać. Mimo imponującej obsady, niekwestionowanego talentu niespełna trzydziestoletniego reżysera, zabrakło mi w tym filmie szczerości. Jak dla mnie, zachowania bohaterów były mało autentyczne, wyczuwałam w nich jakąś pozę, co nie pozwoliło mi zaangażować się i przeżywać większych emocji. Przez cały seans pozostałam raczej obojętnym obserwatorem.