Rozmaitości

No dobrze…Chyba najwyższa pora zająć się zaniedbanymi filmami (rozumiem przez to nowe filmy obejrzane w tym roku, których tytuły tutaj jeszcze nie padły). Ich liczba jest już niemała, a brakuje czasu by omawiać każdy z osobna (szczególnie, że nie mogę się doczekać zobaczenia kolejnych kinowych nowości, których od ponad tygodnia sobie odmawiam). Zatem poświęcę im tylko krótką wzmiankę w obrębie jednego postu, po czym nareszcie będę mogła pisać na bieżąco, świeżo po seansie, zgodnie z kronikarską naturą.

Zacznę od tych filmów, które miały premierę jeszcze z końcem ubiegłego roku, ale z różnych względów zobaczyłam je trochę później. W pierwszej kolejności Zwierzęta nocy (Nocturnal Animals, 2016) Toma Forda (jeśli ktoś zna to nazwisko, ale kojarzy je ze światem mody, dobrze kojarzy-to ta sama osoba). Ford kazał czekać na swój drugi film prawie 7 lat. Debiutując Samotnym mężczyzną ( A Single Man, 2009) podniósł sobie, i nie tylko, poprzeczkę wysoko. Zwierzęta nocy co prawda tej poprzeczki nie przeskoczyły, jednak otarły się o nią i ciągle jest to hipnotyzujące, mroczne kino na wysokim poziomie, utrzymane w różnorodnej tonacji gatunkowej, uwierające, wytrącające nas z bezpiecznej roli widza-podglądacza. Odznacza się też pierwszorzędnym aktorstwem (Amy Adams, Jake Gyllenhall, pyszny epizod Laury Linney), znakomitymi zdjęciami i sugestywną muzyką naszego rodaka, Abla Korzeniowskiego (skomponował też ścieżkę do pierwszego filmu Forda). Bezsprzecznie estetyczna uczta.

Nowy początek (Arrival, 2016) Kanadyjczyka Denisa Villeneuve’a, określa się jako thriller science-fiction. Z ulgą przekonałam się, że jest to przykład kina oszczędnego pod względem formy (co nie przeszkadza mu w osiągnięciu wizualnego kunsztu), nie naszpikowanego efektami specjalnymi, a te nieliczne, wykorzystane zostały dla budowania fabuły, nadrzędnej wobec komputerowych dodatków. Fabuła (w największym skrócie) dotyczy roli języka jako najważniejszego narzędzia komunikacji, pojawia się też wątek względności czasu. Główną bohaterką jest profesor lingwistyki, grana przez Amy Adams (chyba miała pracowity rok), która zostaje wynajęta przez siły rządowe, po tym gdy nad Ziemią „zawisło” potencjalne niebezpieczeństwo w postaci tajemniczych pojazdów kosmicznych. Jej zadaniem jest znalezienie sposobu na porozumienie się z przybyszami i poznanie ich zamiarów, zanim nadgorliwcy chwycą za broń. Przesłanie filmu może nie jest szczególnie wyszukane i raczej proste do odczytania (co wcale nie musi być wadą), ale pozostaje nadzwyczaj aktualne.

Reżyser Denis Villeneuve znany jest mi od czasu mocnego Pogorzeliska (Incendies, 2010), po którym czym prędzej nadrobiłam jego świetną Politechnikę (Polytechnique, 2009). Pogorzelisko przyniosło temu twórcy rozgłos i Hollywood szybko się o niego upomniało. Labirynt (Prisoners, 2013), mimo że zrealizowany na gruncie amerykańskim, nie odebrał reżyserowi własnego języka, jakim przemawia za pomocą kina. Labirynt to ponury i brutalny thriller, na prawdę trzymający w napięciu, z gęstniejącą z minuty na minutę atmosferą niepokoju, drążący moralne zagadnienie sprawiedliwości, winy, zemsty i granic człowieczeństwa. Jak na swój pierwszy hollywoodzki film, Villeneuve trafnie rozpoznaje i poddaje krytyce paradoksy amerykańskiej tradycji (religia i kult broni). Mniej udany był Wróg (Enemy, 2013), na powrót rozgrywający się w Kanadzie, ale z amerykańską gwiazdą Jake’iem Gyllenhaalem (obecnym także w obsadzie Labiryntu). Następne było Sicario, 2015, stanowiące przygnębiający portret działalności karteli narkotykowych w Meksyku i walczącego z nimi FBI. Po Sicario mamy już Drugi początek, który (z czego właśnie zdałam sobie sprawę) jest chyba najjaśniejszym filmem tego twórcy.

Wyszła mi trochę dłuższa dygresja. Teraz trochę przyspieszę. Kolejny tytuł, pierwszy przedstawiciel rodzimego kina na łamach mojego bloga, to Jestem mordercą, 2016, Macieja Pieprzycy. Oparty jest na prawdziwych wydarzeniach z końca lat 70. XX w., kiedy to na Śląsku grasował, następnie został schwytany i skazany na karę śmierci, seryjny morderca zwany „wampirem z Zagłębia”. Czy ujęto i zgładzono prawdziwego „wampira” nie dowiemy się prawdopodobnie nigdy. Zagadka ta stanowi też w dużej mierze kanwę filmu. Jak dla mnie siłą filmu jest przede wszystkim wierne oddanie realiów PRL-u i mechanizmów społecznych nim rządzących. Za słabszą stronę uważam natomiast historię prowadzącego śledztwo, w sprawie zabójstw, inspektora. Mówiąc oględnie, bardziej podobał mi się (skoro jesteśmy przy peerelowskich seryjnych mordercach) Czerwony pająk, 2015, Marcina Koszałki.

To tym razem naprawdę będę się streszczać, bo mówiąc kolokwialnie, nie wyrabiam…Zatem, Światło między oceanami (The Light Between Oceans, 2016), utrzymany w tonacji klasycznego melodramatu, nowy film Dereka Cianfrance’a. Jak przystało na ten gatunek, Światło…mocno angażuje emocje, szczególnie, że mamy tutaj do czynienia z iście antycznym konfliktem, dla którego nie ma dobrego wyjścia. Jednakże mimo komponentów rodem z tragedii greckiej, epickiego rozmachu i cudownych plenerów australijskiego wybrzeża, film nie wykracza poza ramy konwencjonalnego melodramatu i niepozbawiony jest uproszczeń. Reżyser, który zachwycił mnie przed kilku laty kameralnym, współczesnym dramatem Blue Valentine (2010), zdaje się lepiej sobie radzić ze skromniejszą formą, bez posługiwania się historycznym kostiumem i wielkim budżetem.

Przełęcz ocalonych (Hacksaw Ridge, 2016) w reżyserii Mela Gibsona (może przemilczę mój osobisty stosunek do tego pana, zwłaszcza, że pozostaje to bez wpływu na ocenę jego filmu), stanowi krwawe kino wojenne, dla niektórych szokujące realizmem. Co istotne, jest to opowieść biograficzna. Dotyczy losów Desmonda Dossa, młodego Amerykanina, który brał udział w bitwie o Okinawę ( wiosna 1945 r.), gdzie w heroiczny sposób ocalił wielu swoich współtowarzyszy. Zapewne w trakcie wojny bohaterskich wyczynów nie brakowało, więc czym wyróżnił się szeregowy Doss, by zasłużyć sobie na pamięć potomnych, biografię, a teraz film? Otóż był dość niekonwencjonalnym żołnierzem; religijne przekonania zabraniały mu posługiwania się bronią, ale poczucie patriotycznego obowiązku, nie pozwoliło wymówić się od służby. Oczywiście stosunek Dossa do broni, spotkał się z niechęcią i ostracyzmem, zarówno ze strony przełożonych, jak i kolegów, wobec żołnierza pacyfisty. Uważano go za dziwaka i tchórza, który swoją postawą może narazić życie innych. Na polu walki Doss udowodnił coś zupełnie przeciwnego. Poza wojskowymi koszarami i wojennymi potyczkami, treść Przełęczy przybliża też tło rodzinne bohatera, które ma nam wyjaśnić genezę jego światopoglądu. Nie mogło zabraknąć także wątku miłosnego. Nowy film Gibsona, który po drugiej stronie kamery stanął po raz trzeci (po Pasji i Apocalipto), spełnia oczekiwania, jako kino wojenne i pochwała ludzkiej niezłomności i heroizmu. Andrew Garfield świetnie wypada w roli szlachetnie naiwnego Dossa o nieśmiałym i szczerym uśmiechu. Natomiast zdecydowanie słabszym punktem filmu jest pompatyczność niektórych scen (pytanie do Boga) i nieugiętość bohatera w związku z podejściem do broni. Nieugiętość ta motywowana jest religijnymi względami, które nie objawiają się w żaden inny sposób, jakby wiara Dossa polegała jedynie na niedotykaniu broni, stąd mój sceptycyzm. Niemniej jednak nie odmówię Gibsonowi wielkiego osiągnięcia realizacyjnego.

Krócej się nie dało:-)

Póki co, na tym poprzestanę jeśli chodzi o premiery z końca ubiegłego roku. Następny post dotyczyć będzie, w pierwszej kolejności, świeższego repertuaru.

Dodaj komentarz