Co w kinie piszczy?

Ostatni dzień stycznia. Myślę o mijającym miesiącu i filmach, jakie przyniósł, szczególnie o tych, których jeszcze nie widziałam, a czekają już w kinach, i również o tych, które pojawią się w lutym i przeprowadzą mnie przez ten ostatni zimowy miesiąc do wiosny. Z bieżącego repertuaru chciałabym zobaczyć zwłaszcza Elle (choćby dla samej Isabelle Hupert, nagrodzonej już za tę rolę Złotym Globem dla najlepszej aktorki w filmie dramatycznym) Paula Verhoevena (tak, tego od Nagiego instynktu) i La La Land (zgarnął większość Globów) Damiena Chazelle, który przed dwoma laty odniósł duży sukces debiutując pełnometrażowym Whiplash. Wspominam o tych nagrodach bardziej dla zasady, bynajmniej nie są one dla mnie żadnym kryterium, miernikiem filmów. Nawet rzekłabym, że wręcz przeciwnie.W tym sensie, że wolę sama odkrywać filmy, więc jeśli o którymś wszyscy wiedzą i mówią, jest grany nawet w multipleksach, działa to na mnie zniechęcająco. Szczególnie nie lubię oscarowego rozgłosu i na rozdaniu tych nagród wcale nie kibicuje moim faworytom, o ile zostały nominowane. Tak przykładowo było z Grand Budapest Hotel. Cieszę się, że nie wygrał w głównych kategoriach. To nie jest film oscarowy, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Niekiedy wygrywają i te nie szyte pod Oscary, jak to miało miejsce rok temu (Spotlight). Nie zmienia to faktu, że oglądam też nagradzane filmy (i zwykle też mi się podobają).

Widziałam niedawno zwiastun Kłamstwa (sama z siebie nie oglądam trailerów, tylko te puszczane przed seansami w kinie) i jestem ciekawa tego filmu. W rolach głównych lubiani przeze mnie Rachel Weisz, Timothy Spall (którego z trudem poznałam, a wygląda na to, że gra wyjątkowo antypatyczną personę) plus Tom Wilkinson. Po obejrzeniu zapowiedzi Kłamstwa (Denial), sprawdziłam czego dotyczy. Przyznaję, że nie słyszałam o tej sprawie, o tzw. negacjonistach kwestionujących Holocaust, ani nie znałam nazwisk żyjących postaci z filmowej rozgrywki (Deborah Lipstadt i David Irving). Za reżyserię Kłamstwa odpowiada Mick Jackson, starszy pan, który zrobił trochę filmów, ale znany jest mi tylko jeden, za to świetny, zrealizowany dla TV Temple Grandin (2010). Natomiast autorem adaptowanego scenariusza jest David Hare, odpowiedzialny m.in. za scenariusz Godzin (The Hours, 2002)

Poza tym na ekranach kin z interesujących mnie tytułów goszczą także Powidoki, ostatni film Andrzeja Wajdy. A skoro jesteśmy przy Polsce, to jeszcze Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej w reżyserii Marii Sadowskiej. Nie jest to może dla mnie priorytet, ale jak starczy czasu, chętnie obejrzę w kinie, jeśli nie, poczekam na domową projekcję. Nie mogę nie wspomnieć o Tonim Erdmanie i Manchester by the Sea. Oba już co prawda widziałam jakiś czas temu na festiwalach, ale od tamtej pory czekam by móc zobaczyć je jeszcze raz (nie spodziewałam się, że zdobędą tak duży rozgłos, ale trudno). Prawie zawsze oglądam każdy film co najmniej dwukrotnie. Zwykle drugi i kolejny raz już nie w kinie, chyba że, jak w powyższych przypadkach, najpierw na festiwalu, a gdy wchodzi do regularnej dystrybucji, chętnie wybieram się by zobaczyć go po raz drugi. Uważam, że każdy film należałoby oglądać więcej niż raz. Przyznaje, że ja tę zasadę stosuje jednak tylko do filmów, które uważam za co najmniej dobre. Tych przez które cierpiałam nie jestem w stanie ścierpieć drugi raz. Zdarzyło się co prawda tak, że ja jakiś film definitywnie odrzuciłam, a ktoś, z kogo zdaniem się liczę, miał zupełnie odmienną opinię, wówczas wątpiąc w swój zmysł krytyczny, decydowałam się na ponowny seans. Były przypadki, że zmieniałam stanowisko (ale raczej tylko w razie gdy miałam wątpliwości co do filmu, nie kiedy film od pierwszego razu mi się zupełnie nie podobał, wtedy już tak zostawało-przynajmniej nie przypominam sobie, żeby było inaczej). Trochę przykre jest dla mnie doświadczenie ponownego oglądania filmu, który bardzo mi się podobał i stwierdzenie, że już tak nie jest. Jak to się dzieje? Zależy zapewne od kilku czynników. Chyba najczęstszą przyczyną jest …czas. Niektóre filmy po prostu nie przechodzą jego próby. I nie mam na myśli tych sprzed np. pół wieku (one akurat mają prawo się zestarzeć, ale na szczęście jest tyle cudownych starych filmów, nie poddających się korozji czasu), tylko te liczące sobie 10-20 lat. Jak najbardziej może to chodzi o mnie, bo np. zmieniły się moje kryteria, oczekiwania itp. Pewnie też. Podejrzewam jednak, że same filmy też mają w tej dyskredytacji swój udział. Tak stało się ostatnio (co stwierdziłam z żalem) z Kronikami portowymi ( The Shipping News 2001). Obejrzane po latach podobały mi się o wiele, wiele mniej. Gangi Nowego Jorku, które 14 (!) lat temu zrobiły na mnie wielkie wrażenie, widziałam je wówczas w niedługich odstępach czasu kilkakrotnie, a teraz ?…ledwo dobrnęłam do końca. Natomiast Schmidt (About Schmidt, 2002) niezmiennie wspaniały. Podobnie Piękne dziewczyny ( Beautiful Girls, 1996!), Thelma&Louise (1991!) lub nieco młodszy Fighter (2010). Co za ulga;-). W innym wypadku bałabym się wracać do filmów sprzed lat, a tak, co prawda „tracę” niektóre, ale co do innych zyskuje pewność, że będą ze mną zawsze.

Inne powody zmienności oceny filmu, w moim przypadku to warunki w jakich film jest oglądany oraz, że tak to nazwę, mój stan psych0-fizyczny. Niewątpliwie film oglądany w kinie ma zawsze większe szanse mi się spodobać. c.d.n.

Za chwilę wychodzę do kina, ale nie na żaden z filmów wymienionych na początku, bowiem będzie to Metropolis (1926). Film legenda. Jeśli komuś trzeba ją przybliżyć zrobię to niebawem.

Dodaj komentarz