Boska Florence i inni

Z małym opóźnieniem obejrzałam niedawno Boską Florence, która poniekąd umknęła mi w letnim sezonie ogórkowym (weszła na ekrany kin w sierpniu). Piszę „poniekąd”, ponieważ też nie do końca byłam do tego filmu przekonana. Mimo że film wyszedł spod ręki Stephena Frearsa, twórcy znakomitych Niebezpiecznych związków (Dangerous Liaisons, 1988) i wielu innych bardzo dobrych filmów, jednak Frears to twórca nierówny, więc jego nazwisko nie jest gwarantem wysokiego poziomu. To raz. Z czego moja początkowa niechęć wynikała poza tym? Otóż może odrobinę z przesytu aktorstwem Meryl Streep (już od dawna wiadomo, że potrafi zagrać wszystko), być może też z tematyki niekoniecznie mnie interesującej oraz, przyznaję, z góry założyłam, że film jest błahy.

Konieczność selekcji repertuaru filmowego rozumie się sama przez się, choćby z uwagi na ilość premier. Ponadto doświadczenie filmowe zdobywa się też po to, by takiej selekcji dokonywać i wybierać filmy, które mają szansę stać się dla nas ważne albo przynajmniej sprawiać odbiorczą przyjemność. Mówiąc inaczej, praktyka czyni mistrza, który będzie potrafił oddzielić ziarno od plew. Bo jak wiadomo oglądania (i doceniania) filmów trzeba się nauczyć. Czym się kieruję przy wyborze filmów, co sprawia, że niektóre tytuły są przeze mnie wyczekiwane, inne dyskwalifikuje, innym daje szansę, bądź drugą szansę, o tym, jak zdarzają się „wpadki” itp, opowiem przy innej okazji.

Wracając do Florence. Florence właśnie w ramach stosowanej przeze mnie selekcji odpadła, przynajmniej jeśli chodzi o wizytę w kinie. Do kina chodzę na filmy na których mi najbardziej zależy. Lżejszy repertuar zostawiam na domowe oglądanie, przede wszystkim w celach rozrywkowych. W ten sposób, po namyśle, ostatni film autora Mojej pięknej pralni, zakwalifikowałam, jako przeznaczony do obejrzenia w domu (a byłam bliska jego całkowitej eliminacji). Florence musiała trochę poczekać, po czym została wytypowana na popołudniowy seans w Nowy Rok. To była dobra decyzja i przyjemne rozpoczęcie kolejnego filmowego roku. Boska Florence jest opowieścią opartą na autentycznej postaci Florence Foster Jenkins, która mimo nie najlepszego głosu marzy o karierze w operze. Nikt nie ma odwagi jej powiedzieć o słabości jej głosu, gdyż grozi to utratą hojnej protekcji pani Jenkins. Prowadzi to do przezabawnych sytuacji. Ogromnym atutem filmu są role mało znanych aktorów, Simona Helberga, jako akompaniatora „śpiewaczki” oraz Niny Ariandy w niewielkiej, ale jakże ekspresywnej rólce. To jak, głównie mimiką twarzy, gra Helberg jest niewiarygodne. W ekranowym występie tej dwójce nie ustępuje Hugh Grant, a Meryl Streep sprawdza się jak zawsze.

Boska Florence to jednak więcej niż komedia (co jak co, ale prawdziwe losy Florence Foster Jenkins komedią nie były). Daje też powód do wzruszeń i zdradza, jak różne oblicza może przybierać miłość. Cieszę się, że dałam temu filmowi szansę. Doskonale sprawdził się w przypisanej mu funkcji.

Paterson czyli poezja codzienności

Nowy film ukochanego przeze mnie Jima Jarmuscha Paterson, to urocza, bezpretensjonalna historia o człowieku, który potrafi być szczęśliwy. Opowieść amerykańskiego reżysera, konsekwentnie trzymającego się niezależnej ścieżki kina, rozgrywa się w przeciągu zaledwie tygodnia, nawet z wyraźnym podziałem na dni. Każdy dzień z życia tytułowego bohatera (w tej roli coraz częściej pojawiający się na dużym ekranie, a znany mi z serialu Dziewczyny Adam Driver) jest do siebie bliźniaczo podobny, wypełniony powtarzającymi się działaniami. Ktoś mógłby uznać to za rutynę. Ale nie Paterson. Każdą powszednią czynność zdaje się traktować z lubością, jest dla niego rytuałem (czy to będzie poranna kawa i płatki z mlekiem, droga do pracy, lunch, czy wieczorne wyprowadzenie psa). Obok Patersona, na drugą bohaterkę filmu wyrasta jego żona. Dziewczyna nie pracuje zawodowo, ale też nie próżnuje;-). Ciągle próbuje czegoś innego, poszukuje sposobu wyrażania siebie, cieszy się jak dziecko z zarobionych dwustu dolarów za sprzedaż muffinek własnego wypieku. Równorzędnym bohaterem (przynajmniej dla mnie) filmu jest pies Marvin. Czworonóg

Jak to u Jarmuscha nie mogło zabraknąć całej galerii osobliwych postaci drugoplanowych. W filmie znajdziemy też subtelny, nienachalny humor płynący z dialogów i sytuacji.

Co się mi także bardzo spodobało, to ukłon reżysera w stronę kolegi po fachu Wesa Andersona (również przeze mnie uwielbianego), wyrażony epizodem w Patersonie dwójki głównych bohaterów z jego Kochanków z księżyca (Moonrise Kingdom, 2012).

Za co jeszcze można pokochać Patersona? Za skromność i minimalizm formy, co może dać  oddech w dzisiejszych czasach, w których jesteśmy bombardowani efektami specjalnymi, a twórcy prześcigają się w zastosowywaniu nowych technologii. Za postaci. Współcześni  bohaterowie filmowi to najczęściej albo znudzeni już bogacze, albo dążący do bogactwa karierowicze. Z ich sterylnych, luksusowych, bezdusznych mieszkań wieje pustką, a oni sami wyposażeni w najnowsze modele, jakże niezbędnych, technologicznych gadżetów, wypalają się i tracą zdolność budowania międzyludzkich więzi. Tymczasem Paterson nie ma nawet telefonu komórkowego:-). Wykonuje prostą pracę, uśmiecha się gdy słyszy rozmowy swoich pasażerów, ma mały domek (zdecydowanie posiadający duszę, o co dba żona Patersona), znajduje czas na pasję. Jest zwykłym facetem, ale szczęśliwym i spełnionym. To wymaga odwagi. Paterson jest moim bohaterem:-)

Nowy rozdział

Nowy Rok zwykle wyznacza jakąś cezurę, punkt graniczny. Coś się kończy i zaczyna. Odcinam się zatem od minionego roku, choć obfitował w wiele cudownych filmów, o których warto pamiętać. Aczkolwiek nie mogę sobie odmówić podania przynajmniej dziesiątki najlepszych według mnie filmów, jakie dane mi było obejrzeć w ubiegłym roku. Tymczasem skupię się  na nowych propozycjach ( z nadzieją, że kiedyś uda się powrócić do tych z lat poprzednich), których zdążyło się trochę nazbierać, a kolejne czekają.  Liczę, że uda mi się nadgonić zaległości i wskazać wszystkie tytuły, jakie w 2017 zdołałam już zobaczyć (o każdym chciałabym zamieścić chociaż krótką wzmiankę). Następnie planuje na bieżąco, systematycznie omawiać każdy nowo (lub na nowo) widziany film. Zaczynający się weekend (jako, że plany spędzenia go na przechadzkach na wsi, ciągnięta przez mojego psa, spaliły na panewce) chciałabym przeznaczyć właśnie na uzupełnienie tegorocznych blogowych braków i nie oglądać nic nowego. Będzie to dużym wyzwaniem bowiem rzadko zdarza mi się dzień bez filmu, zwłaszcza jeśli dysponuje wolnym czasem (niekiedy są to dwa, trzy tytuły dziennie, a na festiwalach filmowych pięć, aliści to zupełnie inna kategoria i historia na kiedy indziej).  Ale w słusznej sprawie podejmę się go. Tym bardziej, że złapałam się na tym, że musiałabym się mocno zastanowić, by wymienić (bez zaglądanie do moich zeszytów filmowych) filmy obejrzane tylko w tym roku. Dowodzi to zapewne filmowego zawrotu głowy spowodowanego nadmiarem, a nie chciałabym żadnego filmu skazywać na zapomnienie, choćby na to zasługiwał.

W związku z powyższym myślę o mniej nałogowym, niż do tej pory, oglądaniu filmów, by móc każdemu z nich poświęcić więcej uwagi. Nie znaczy to, że dotychczas bezrefleksyjnie „pożerałam” filmy, ale nie dawałam sobie wystarczająco dużo czasu, by każdy z nich należycie wybrzmiał. I właśnie temu ma służyć pisanie.

NAJLEPSZE 2016

(zdecydowałam jednak wprowadzić drobną zmianę i podać wszystkie według mnie najlepsze filmy z ubiegłego roku, po co ograniczać się do dziesięciu?)

  1. Toni Erdman
  2. Anomalisa
  3. Lobster
  4. Ostatnia rodzina
  5. Opiekun
  6. Nasza młodsza siostra
  7. Fusi
  8. Barany. Islandzka opowieść
  9. Dzieciństwo wodza
  10. Kiksy
  11. Manchester by the Sea
  12. Pokój
  13. Spotlight
  14. Carol
  15. Syn Szawła
  16. Mustang
  17. Egzamin
  18. Big Short
  19. Służąca
  20. Wołyń
  21. Aż do piekła
  22. Hunky Dory
  23. Drgawki
  24. Joshy
  25. Człowiek-scyzoryk
  26. Przyjaźń czy kochanie
  27. Brooklyn
  28. Nienawistna ósemka
  29. Sieranevada

* kolejność raczej przypadkowa

Powitanie

Do powrotu pisania bloga (o czym i tak myślałam non stop, ale wynajdywałam coraz to nowsze przeszkody) skłoniła mnie niedawna  wizyta w kinie na nowym filmie Jima Jarmuscha Paterson (za moment parę słów wyjaśnienia dlaczego).

Przepraszam moich wiernych czytelników;-), którzy musieli czekać na wznowienie tegoż bloga aż 3 lata…Stałym bywalcom Kronik przypominam, a nowych powiadamiam, że nie znajdą tu klasycznych recenzji filmowych, których w sieci jest w bród.  Jak zauważył jeszcze w połowie ubiegłego wieku krytyk, który stał się reżyserem, Francois Truffaut, każdy tak na prawdę uprawia krytykę filmową…Przecież wszyscy po obejrzeniu filmu wystawiamy mu jakąś opinię, dobrą czy złą, a więc czujemy się kompetentni do oceniania. W dobie internetu te słowa stały się jeszcze prawdziwsze. System gwiazdkowy, punktowy, wypowiedzi na forach. Wszyscy jesteśmy…krytykami.  Być może obecnie więcej ludzi pisze niż czyta;-). Ja jednak przede wszystkim oglądam.

Niemniej jednak moje teksty będą nosić pewne znamiona recenzji poprzez swoją wartościującą postać. Nie może być inaczej skoro chce filmy polecać albo odradzać.

Mój blog ma być blogiem o  charakterze życiowo-filmowym, pełnym nawiązań, dygresji, wspomnień, ciekawostek, może spróbuje przemycić też trochę historii (historia kina to moja ulubiona historia), ma być strumieniem myśli przelewanych na „papier”, bardziej przypominać słowa spontanicznej wypowiedzi niż przemyślany, słowo po słowie, tekst. Tytuł bloga nie przypadkowo zawiera w sobie słowo kronika, gdyż chciałam tym zasygnalizować pewnego rodzaju formę pamiętnika czy dziennika. A żeby od razu zrobiło się filmowo nawiązałam do filmu Kroniki portowe (The Shipping News, Lasse Hallström, 2001).

Oczywiście punktem wyjścia będzie zapewne konkretny film lub może twórca, o którym bym chciała napisać, przedstawić Go Wam, bo być może nie mieliście okazji Go poznać. Przede wszystkim chciałabym dzielić się moimi odkryciami, odczuciami i doświadczeniami filmowymi, pomóc także samej sobie w uporządkowaniu myśli, utrwaleniu ich. Zależy mi też na próbie nadania filmowi odpowiedniego znaczenia, jakie z sobą niesie.

To jeszcze obiecane wyjaśnienie dlaczego akurat Paterson pchnął mnie z powrotem na ścieżkę „pisarską”. Może to nie będzie do końca jasne, zwłaszcza dla tych, którzy jeszcze filmu nie widzieli (spieszcie czym prędzej do kina!). Zresztą ten kto jeszcze nie widział, niech moje wytłumaczenie może lepiej przeczyta po seansie, ponieważ mogłoby mu za dużo zdradzić.

Otóż tytułowy bohater nowego dzieła Jarmuscha, to piszący wiersze kierowca miejskiego autobusu (nie, nie jestem kierowcą, nic z tych rzeczy, a jeździć potrafię tylko rowerem). Chodzi o to, że Paterson nie uważa się za poetę, swoje wiersze czyta co najwyżej żonie, która namawia go do upublicznienia jego utworów, które ten skrzętnie zapisuje w swoim kajeciku (tak, w papierowym zeszycie, nie na komputerze). Nie robi też kopi. No i zeszyt roznosi w strzępy uroczy Marvin (buldog angielski). Dla Patersona jest to niewątpliwie ogromna strata, większa niż chyba sam przed sobą przyznaje (bo przecież nie jest prawdziwym poetą). Wygląda na to, że nie zamierza kontynuować swojej pasji. Tymczasem los zsyła na jego drogę turystę z Japonii, który wręcza mu czystą kartkę papieru mówiąc „Czasem pusta kartka daje większe możliwości”. I właśnie z jakiegoś powodu te słowa były dla mnie bodźcem do powrotu do zaniechanej potrzeby pisania. Zwłaszcza, że ciągle wyrzucałam sobie, że gdybym nie przerwała, to już bym była na innym etapie, miała tyle a tyle postów, napisałabym już o tylu filmach itp, i czas tak uciekał, ale pusta kartka na mnie czekała. Przekonajmy się czy warto było czekać;-)